poniedziałek, 31 grudnia 2012

Komondorok czyli czym kończy się wigilijne gadulstwo przy stole z Węgrami




Zanim pożegnamy stary i powitamy nowy rok, uraczę Was jeszcze jedną historią około wigilijną,  związaną z moimi zwierzętami.

Ale na początku muszę powiedzieć, że zastanawiając się nad posiadaniem dużego psa, nie myślałam nigdy o komondorach, bardziej o górskich psach pirenejskich, albo owczarkach podhalańskich. Ale scenariusze życie pisze nierzadko bardziej interesujące, niż my sami.

Owce, jak już wiecie, „prześladują” mnie od dzieciństwa. A jak owce, to i w pewnym stopniu i „owcze” psy. W tymże dzieciństwie najbardziej podobała się nam (bratu i mnie) Bella,  z okładki książki Cécile Aubry i z filmu Bella i Sebastian w jej reżyserii (http://www.youtube.com/watch?v=myEnMERmbJg). 

Owczarki podhalańskie nam tę Bellę przypominały. Marzyliśmy, aby mieć taką śliczną,  białą, dużą psinę. A mieliśmy same małe kundelki –  rude znajdy, także w liczbie mnogiej. Rodzice mieli zawsze serce dla zwierząt, szczególnie różnych nieszczęśników i pokurczy, wylegujących się potem na kanapach, fotelach  i w naszych łóżkach, jak jacyś psi szlachcice.

Taka Bella, to był dopiero pies-marzenie. O „ naszej”  Belli, która gdzieś na nas czekała – tu nie było wątpliwości, rozmawialiśmy codziennie. Nawet się o nią modliliśmy. Kilkuletni brat, który wtedy planował karierę duchownego, aby dodać powagi tym naszym dziecięcym modłom, odprawiał  nabożeństwa przy ołtarzach, które stawialiśmy w każdym kącie domu, strojąc je kwiatami, świecami i oderwanymi falbanami od babcinych poduszek, żeby było bardziej „kościelnie". Babcia Aniela nie była zachwycona naszymi pracami dekoratorskimi przy ołtarzach, bo te atłasowe i adamaszkowe poduszki szyła Jej praciocia na początku XX wieku. Bała się poza tym, że wzniecimy pożar przy tych naszych modłach, a palące się świece były warunkiem sine qua non skutecznych próśb. W nabożeństwach uczestniczyła czasem maleńka Basia z braćmi Władkiem i Maniusiem, dzieci sąsiadów, które w procesjach unosiły poły lnianych obrusów, w które brat był odziany. Brat, z białym obrusem na głowie, przewiązanym krawatem ojca, aby mu ten obrus nie spadł, wyglądał bardziej na Żyda w tałesie podczas modłów synagogalnych, a nie na księdza, ale modły to modły, najważniejsze, by były żarliwe. Poza tym wszystkie ilustracje biblijne prezentowały tak właśnie odzianych kapłanów (bez krawatów rzecz jasna, ale takie szczegóły nie były dla nas istotne). Ksiądz w ornacie i z odkrytą głową wyglądał na osobę zdecydowanie mało skuteczną. Posiłkowaliśmy się też dla większej rangi i powagi mszałem w języku łacińskim z zasobów ojca. Wszystko więc było przygotowane profesjonalnie i z oddaniem sprawie. A modły nasze były żarliwe i z serca płynące. „Proście, a będzie Wam dane” – słyszeliśmy nie raz, albowiem pleban, weterynarz i organista byli częstymi gośćmi w naszym domu, gdzie przy kartach i kieliszeczku orzechówki lub wiśniówki prowadzili dysputy filozoficzne i literackie, dokonywali egzegez, a szczególnie zajmowała ich teologia i analizy biblijne. Prosiliśmy więc i pewnego dnia  stał się cud.  Przybłąkał się do nas owczarek podhalański. Sunia biała jak śnieg, z czarnym nosem. Wypisz, wymaluj ta wyśniona. Ochrzciliśmy ją  z miejsca przy użyciu wody święconej i kropidła  imieniem Bella. Mój brat został natychmiast Sebastianem, choć Bella zdecydowanie wolała mnie, ale jako dziewczynka nie mogłam być przecież chłopcem. Sprawy płci były wtedy nad wyraz proste. Dziś, jak wiemy, nic już tak oczywiste nie jest . Wymodlona Bella była z nami ponad dwa tygodnie. Znalazł się -  niestety -właściciel. Byliśmy na taką ewentualność przygotowani, mimo to było nam bardzo smutno. Bella jeszcze dwa razy nas odwiedziła, oczywiście nielegalnie. Jej pan przyjeżdżał po nią coraz bardziej obrażony na nas. Jakbyśmy to my byli winni tych ucieczek. Wraz  z bratem byliśmy naturalnie pewni, że ona przychodzi do nas, bo ją kochamy i zawsze ją kochaliśmy, nawet, jak jej jeszcze z nami nie było,  i ona to wie, bo przecież  jest mądrym psem. Ojciec mój,  cytując filozofów – bez tego bowiem nie byłoby rozmowy, odwołując się do behawiorystów zwierzęcych, naszego sąsiada weterynarza, księdza proboszcza i organisty wraz z konsylium mieszkańców z sąsiedniego domu, próbował panu Belli  zwrócić uwagę na głęboko  w psiej psychice tkwiący problem, powodujący ucieczki, niestabilność emocjonalną psiaka i bóg raczy wiedzieć co jeszcze. A wszystko poparte przykładami, albowiem verba docent, exempla trahunt. Chciał  ją ojciec w związku z tym  odkupić, aby właściciela tym samym uwolnić od masy problemów, złych emocji  et cetera. Właściciel się jednak nie zgodził na tę transakcję kupna, choć ojciec oferował ponoć niezłe pieniądze, ku przerażeniu babci, która przysłuchiwała się negocjacjom jako członek grupy wsparcia. Nam nie sprzedał, a potem, jak słyszeliśmy, i tak ją komuś oddał, bo wciąż uciekała. Ojciec wyrzucał sobie, że być może nie ten filozof został przywołany i nie te exempla. Babcia,  jak zwykle pocieszała, że pan się wcale był na filozofii nie znał, więc ten czy inny, to bez znaczenia.  A exempla już tak mają, że jednych ciągają, a innych nie. Cierpieliśmy jednak wszyscy, bo Bella zdobyła nasze serca i  byliśmy pewni, że u nas byłaby szczęśliwa i nie musiałaby nigdzie uciekać.


Nigdy potem nie mieliśmy już żadnego białego psa z czarnym nosem, nawet przez chwilę. Ale ten pies, jak i te rogate owce ze snów, siedział gdzieś tam w mojej głowie przyczajony,  aż do pewnego wydarzenia z połowy grudnia  2009 i  wigilii tamtego roku. Ale to byłaby bardzo długa opowieść. Dość powiedzieć, że owce moje zostały napadnięte pod moją nieobecność przez obce psy i tylko przytomności  dzielnych sąsiadów, uzbrojonych w drewniane żerdzie,  zawdzięczam, że nic im się nie stało. Ale to wydarzenie spowodowało, że zaczęłam myśleć o sprawieniu sobie dużego psa-stróża.


I nagle przyszła zima ze śnieżycami i mrozami ponad dwudziestostopniowymi, i narodził się Franio. I przyszła wigilia, na którą pojechaliśmy z maleńkim barankiem w koszyku. I Franio-przyszły showman zrobił furorę wśród wszystkich gości wigilijnych. Wśród gości byli przedstawiciele narodu węgierskiego, narodu wyczulonego na sprawy pasterskie. A ja gadałam i gadałam, bo jestem gadułą straszliwą. O wszystkim gadałam. O moich lękach i psach pasterskich, owcach, pastwiskach, watahach psów.  Nie miałam pomysłu na dużego psa, ale sytuacja wymagała zastanowienia. Ja gadałam, a Węgrzy słuchali. To były takie zupełnie niezobowiązujące wymiany myśli. Wigilia dobiegła końca. Wróciliśmy do domu i „naszych baranów”. Nie mieliśmy pojęcia, co się działo po naszym wyjeździe. A działo się Moi Drodzy, działo. Węgrzy z diaspory komunikowali się z Węgrami w ojczyźnie i radzili.  Aż uradzili. Parę dni później powiadomiono nas uroczyście przez telefon, że oto właśnie dziś nasze wszystkie problemy się kończą, bowiem  w tej chwili kupują dla nas prawdziwego psa na wilki – sunię o rodowodowym imieniu Ella i roboczym Peti. Parę miesięcy potem do Peti doszedł pies Fenyes III czyli nasz Lajos, „bo komondory muszą być co najmniej (sic!) dwa”. Byłam początkowo trochę przerażona, przyznaję. Sic fata volunt – powiedziałby mój ojciec ze stoickim spokojem. Niech się więc dzieje, co ma się dziać – powiedziałam więc sobie ja, skoro i tak już pies kupiony.

…I od tej pory szczęśliwy jest
mały Sebastian i jego pies....








 Psy są z bardzo dobrych linii hodowlanych. Prawdziwe wilki w owczych skórach.

Wiele osób pyta,  co to właściwie za pies jest,  ten komondor.
Komondor to sympatyczny, nie całkiem czysty, a często nieźle brudny, sfilcowany biały pies sporych rozmiarów, z czarnym jak piłeczka pingpongowa nosem . Uśmiechnięty od ucha do ucha przytulak . Cudowny towarzysz, wzbudzający respekt stróż i obrońca. Niezły kombinator. Doskonały biegacz długodystansowy i skoczek przez płoty. Niestrudzony kopacz ogromnych dziur w ziemi. Pożeracz serów i pszennego pieczywa, winogron, marchewek, jabłek i otrębów, w zasadzie wegetarianin. Złodziej jajek, rękawic roboczych, drewna na rozpałkę, ostrzyżonych owczych run, pluszowych zabawek. Przeżuwacz wiklinowych koszy i drewnianych trepów.
Nie jest to pies dla każdego. Bo on niczego nie musi. Nie musi ładnie wyglądać ( a nawet nie powinien – ten pogląd wyznaje z pewnością Lajos, który jest utytłany w błocie przez większość roku, nawet przy pięknej pogodzie i bez deszczu. Ma swoje sposoby, aby się sprawnie i szybko utytłać nawet w upał – wchodzi do stawu, a potem taki ociekający wodą kopie wielką jamę,  w której leży), nie musi się kąpać, czesać i fryzować. Nie musi podawać łapy, być potulnym pieseczkiem, nie musi wycierać łap, unikać deszczu, nie musi spać pod dachem, nie musi się bezwzględnie uczyć wszystkiego i reagować na wszystkie możliwe komendy, bo czasem przecież to on lepiej wie, nie człowiek. Tak więc tylko człowiek, podobnie jak on niczego nie muszący,  może się z nim dogadać i go docenić. I takiego człowieka doceni też pies. A wtedy świat należy do nich. Razem mogą wszystko.  A Komondorok to mianownik liczby mnogiej od słowa  komondor.  Czyli to samo, tylko do kwadratu, (co najmniej).
O komondorach napisano tomy. Naturalnie, najwięcej po węgiersku. Ale mając rodzinne węgierskie koneksje, nic nie zostało nam oszczędzone.  Bo Węgrzy mogą o komondorach w nieskończoność, jak ja o owcach. Dlatego myślę, że ten mariaż polskowęgierski był mi pisany. Choć Bella wyglądała znacznie lepiej, nie wyobrażam sobie już u nas innych białych psów, nawet pirenejskich górskich, czy pięknych i też węgierskich kuwaszy, choć biel moich jest już raczej umowna.


Pozdrawiam odwiedzających i nowych obserwatorów

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Życzenia



Życzę Wam radości ze spotkań z bliskimi, chwili spokoju, odpoczynku. Życzę Wam czasu na rozmowy, na słuchanie i wysłuchanie, na czytanie, na realizowanie pasji i marzeń. Życzę Wam spełnienia na każdej niwie. Życzę zdrowia Wam i Waszym bliskim, Waszym Przyjaciołom i Waszym zwierzętom.
Życzę Wam, abyście spotykali na swych drogach życzliwość i miłość, i abyście tę i miłość i życzliwość przekazywali innym w dwójnasób. Niech się nam wiedzie!
Ściskam Was wirtualnie

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Narodziny gwiazdy






U mnie znów o narodzinach.  Tym razem „franciszkańskich”. 
Przed trzema laty, 18 grudnia, w mroźną noc  podczas śnieżnej zamieci (choć nie ma tu zgody – według jednych była to zawieja, a zdaniem innych śnieżyca) przyszedł na świat Baran nad Barany, Ten Baran. Jegomość o wielu imionach i obliczach. Marszałek Polny Franciszek, inżynier Frank, Jego Wysokość Franz Josef, Sir Wooliam I., o miękkim, puszystym runie w kolorze jesiennej mgły.  Choć nie grzeszy urodą,  jest niezwykły w swej baraniej zwykłości.  

 Franciszek, jak wszystkie me zwierzęta,  ma też imię biblijne, a wymienione wyżej  to  pseudonimy artystyczne, pod którymi występuje publicznie. Franciszka powiła Miriam,  jako starszego z dwóch braci (drugim był raby Mojżesz). Dla znawców koligacji starotestamentowych, zagadka prawdziwego imienia Franka tym samym zagadką być przestała. Frank był dużym i ładnym barankiem, gdy go znalazłam nad ranem w zaśnieżonym sianie pod paśnikiem, w pobliżu sosnowego zagajnika. Leżał sam (czyż to nie on winien był być Mojżeszem?). Nikt go nie wołał, nikt nie odpowiadał na jego jagnięce wołanie. Znalezienie położnicy nie było trudne.  Łudziłam się, że matkę może jednak ruszy sumienie matczyne i zajmie się ślicznym barankiem, ale nadzieje me były płonne. Próbowałam więc namówić Miriam różnymi sposobami, także z pomocą bliźnich, aby się przemogła. Była nieprzejednana i uparta. Tylko raby Mojżesz wzbudzał w niej miłość matczyną. Tylko jego karmiła i hołubiła. Gdy stało się jasne, że Frank został na dobre sierotą,  zamieszkał w domu pasterki. Usnął w koszu z łozy wymoszczonym pachnącym sianem, a pasterka wraz z sąsiadami udała się na poszukiwanie mleka krowiego. Kozie było nie do zdobycia w promieniu 40 km, z krowim też było nieco kłopotu. Samochód pasterski odmówił posłuszeństwa, a samochód sąsiadów ledwie dyszał. Udało się nam zdobyć mleko i Franek rozpoczął życie jako bottle lamb. Apetyt miał za trzech Franków. Już następnego dnia o świcie szalał po domu. Trzeciego zaś nauczył się wskakiwać na sofę i wyglądać przez okno, opierając się małymi raciczkami o parapet.  Czwartego wbiegał po schodach na górę, nie mogąc mnie znaleźć na dole. Budził się, wyskakiwał z kosza, meczał i nasłuchiwał. Gdy usłyszał dźwięk uderzeń w klawisze klawiatury już był na górze (a miałam wtedy pracę „pisarską” na wczoraj). Nie było z nim chwili spokoju. Zasypiał przy sofie, gdy trzymałam rękę na jego główce. Siedziałam na sofie w pozycji niezwykle niewygodnej, sypiałam na sofie ze zwisającą ręką, spoczywającą na Franciszku. Mąż po powrocie z wojaży w dzień narodzin Franka (uprzedzony lojalnie przez córkę, aby się trochę oswoił z sytuacją) zapytał tylko, czy mam zamiar zrobić z domu owczarnię.  Cóż mogłam rzec, wszystko wszak było jasne ohne Worte. Dokładnie to zamierzałam zrobić, bo jakiż inny miałam wybór. Mąż o nic więcej nie pytał, tylko patrzył wymownie na mnie leżącą na sofie i Frania pod sofą. A w Jego oczach widziałam pytanie: „czy to szaleństwo kiedyś się skończy?”, a on w moich, że : „nie tak szybko, panie mężu, dopiero dwie owce urodziły, a rodzić będzie całe stado”. Wkrótce po domu prócz Franka biegała maleńka Eleanor, a wraz z nią z butli  jadać zaczęli  Gustaw i Józef. A zima była mroźna i dawała mi się nieźle we znaki. Zasypany świat. Samochód , który nie odpala. Sklep 5 km w jedną stronę. Krowa dojna w sąsiedniej wsi. Mąż w mieście. Owce i barany w domu… To nie był Eden, moi Drodzy, choć tak właśnie to przedstawiałam sama sobie dla kurażu. To był raczej przedsionek piekła.  Ale nie taki straszny, żeby zaraz krzyczeć : Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate (Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie – Dante, Boska Komedia I 3,9). O nie, tak źle nie było.  Po mleko chodziłam pieszo w śniegu  kilka kilometrów z plecakiem i pięciolitrowym kanistrem . A jagnięta rosły, jak na drożdżach, bez żadnych problemów. Ani psychicznych, ani gastrycznych.  
 W domu trwały w najlepsze przygotowania do świat, pachniało piernikami, cytrusami, imbirem i kardamonem. Rozbrzmiewała muzyka. Przede wszystkim Oratorium na Boże Narodzenie Jana Sebastiana Bacha BWV 248. A  ja prowadziłam badania naukowe na temat wpływu religijnej muzyki barokowej na zachowania  oraz długość snu i apetyt nowonarodzonych jagniąt owcy północnej krótkoogoniastej.


 Po Bachu przyszedł czas na Haendla i jego  Mesjasza, ale tylko do partii chóru „For unto us a child is born” włącznie. Nie chciałam przesadzać, w końcu szykowaliśmy się do Bożego Narodzenia, a nie na Wielkanoc. Baranki w stajence, a nie na odrzwiach i w ognisku. Haendla owce zdecydowanie lubią, z Janem Sebastianem nie jestem już taka pewna. Ja kocham obu miłością jednaką. Owce bardzo cenią też Purcell’a . Głos Pavarottiego, śpiewającego Verdiego, wzbudza w nich chęć natychmiastowej ucieczki, czego nie pojmuje mąż mój, który nie dość, że nie ucieka, to może go słuchać godzinami. Być może to jednak Verdi, jak sugeruje mąż, a nie Pavarotti.
Aby zapewnić im harmonijny rozwój zaznajamiałam jagnięta także z literaturą klasyczną. Lubię czasem recytować ( genetyczne obciążenie) więc recytowałam im sporo, w różnym metrum. Czytanie owcom nie jest wynalazkiem Leonie Swann (autorki Sprawiedliwości owiec – w oryginale Glennkill. Ein Schafskrimi i Triumfu owiec – w oryginale Garou: Ein Schaf-Thriller), jak sadzą niektórzy, wymyślonym na potrzeby fikcji literackiej. Czytanie, recytacja i śpiew monodyczny (bez akompaniamentu) służy im wybitnie na porost runa i ogólny rozwój intelektualny. Chętnie słuchają egzegez, do których przyuczano mnie już od kołyski, a które babcia z wrodzoną sobie prostolinijnością ( i często nie bez racji) zwała dzieleniem włosa na czworo.
Moje owce mają  umysły analityczne, a jubilat ma umysł niezwykły. Zna się na meteorologii, psychologii, jest sprawnym inżynierem i wynalazcą. Otworzy każde zamknięcie (z wyjątkiem kłódki i drzwi „zakluczonych”). Moi zaprzyjaźnieni „ślusarze” muszą wymyślać zamki nowego typu antyfrank, bo te które do tej pory stosowali w różnych inwestycjach zwierzęcych, jak gmina długa i szeroka, są zdecydowanie profrank. Co znaczy, że Frank otwiera je z lekkością i sprawnością Justyny Kowalczyk podczas zawodów. Raz, dwa, trzy – wychodzimy… I wychodzą owce me, dokąd tylko chcą i kiedy chcą (a ich wycieczki i moje ich poszukiwania mogą z powodzeniem być kanwą powieści sensacyjnej, a nawet trillera). Stosuję więc kłódki i liny, tam gdzie kłódki nie da się zastosować i czekam na powstanie  antyfranka, który planujemy z sąsiadem z biegiem czasu opatentować. Trzeba chronić ludzi przed owcami-widmo, rogatymi potworami, wynurzającymi się nad ranem z mgły, o głosach potępieńców na torturach (głos Franka i ryk Racheli II. może przyprawić o infarkt, wierzcie mi na słowo).
Franek jest też showmanem, znanym i lubianym przez spore grono fanów. Uwielbia błysk fleszy i paparazzich różnej maści. Jest niekwestionowaną gwiazdą na owczym firmamencie. 

Sto lat Franiu!

Dziękuję za życzenia dla mnie. Pozdrawiam Gości i nowych obserwatorów.

środa, 28 listopada 2012

Ani słowa o owcach



Dziś niespodziankę Wam zgotowałam. Nie będzie nic o owcach na owczym blogu. Trochę o Owcy jednak się dowiecie. Tak jubileuszowo. A jubileusz to dla niej wyjątkowy. 

28 listopada w szpitalu przy ul. Dyrekcyjnej we Wrocławiu przyszłam na świat pięćdziesiąt lat temu. Z matki, która „w ogóle nie czuła poezji” i z ojca, który poezję poczuł całym swym jestestwem,  gdy nieczuła nań żona zmuszona była obcęgami wyjąć gwóźdź i uwolnić palec mężowski przybity do deski, podczas budowy klatki dla królików w ogrodzie dziadków (króliki były moje, dostałam w prezencie). Nie pierwszy  raz i nie ostatni, kochająca prozę żona, ratowała z opresji miłośnika jambów i heksametrów. Mama moja zanim poznała ojca jeździła na motorze i na nartach, skakała na spadochronie,  grała na skrzypcach i świetnie tańczyła. Ojciec był zupełnie z innej bajki. Nie wiem, jak oni  wpadli na pomysł, aby się pobrać, ale się byli pobrali. I wyprodukowali dwoje dzieci – brata i mnie. Miłośnik poezji przy każdej domowej czynności recytował, deklamował, sypał sentencjami łacińskimi, wersami Iliady, śpiewał pieśni patriotyczne, arie oratoryjne. Nie był stworzony do prozaicznego wbijania gwoździ. Budując klatkę zaznajamiał nas z  Horacym w oryginale (Carmina III, 30,1) - Exegi monumentum aere perennius…-, choć klatka nawet dla nas, małoletnich dzieci,  przedstawiała obraz daleki od monumentu, który przetrwa wieki. Klatka rozpadła  się po tygodniu od umieszczenia w niej pary królików. Ojciec mój nie zrażał się takimi prozaicznymi porażkami.  Miał do wypełnienia misję o wiele ważniejszą niż operowanie młotkiem i śrubokrętem. I misję tę wypełnił  doskonale, trzeba mu przyznać. Wiem, że jest gdzieś tam wysoko i zerka sobie czasem w naszym kierunku. Dzięki niemu pokochaliśmy książki i czytanie.
 Mama dbała o to, abyśmy prócz czytania i bujania w obłokach, nabyli też nieco umiejętności praktycznych. Najbardziej nie lubiłam robótek ręcznych,  uczyłam się z mozołem, podczas gdy brat był we wszystkim mistrzem. Oczy kobiet w mej rodzinie patrzyły nań z uwielbieniem, kręcąc z politowaniem głowami nad moimi staraniami. Siekiery, młotki, piły, śrubokręty i machanie pędzlem wchodziło też w zakres nauki praktycznej.  Tu też nie byłam szczególnie utalentowana, ale posiadłam konieczną wiedzę i umiejętności. Zdecydowanie bardziej pasjonowało mnie bujanie w obłokach. Zupełnie jak dziś. Ojciec rozumiał to doskonale, i by uwolnić mnie od  nieznośnej prozy, zaczął mnie uczyć pisać zanim osiągnęłam wiek szkolny, według swojej nowatorskiej metody, bez poznawania alfabetu. Przepisywałam książki do zeszytu pięknym amerykańskim piórem ze stalówką z  czternastokaratowego złota, marki nie pamiętam, ale o tej stalówce słyszałam za każdym razem, gdy brałam pióro do małej ręki. Nie muszę dodawać, że robiłam to z wielkim namaszczeniem.
Ojciec mój nie był minimalistą, żadne tam elementarze, żadne Ala ma kota, Cela i Lucek Falskiego. Na pierwszy ogień poszła ...Historja Filozofji w zarysie – Stockl, Weingartner, Kwiatkowski, wydana w 1930 roku w Krakowie.  I tak przepisywałam sobie spokojnie historję tę w zarysie, ale nie ukończyłam  manuskryptu, wezwała mnie szkoła z zupełnie innymi priorytetami i metodami.  W naszym domowym scriptorium nauczyłam się  czytać i pisać „ładnym pismem”, za co mnie w szkole chwalono publicznie aż do obrzydzenia. Miałam jednak  początkowo  problemy z ortografią, ze zrozumiałych względów, ale dość szybko pojęłam, o co chodzi. W moim domu podobnie wyglądała nauka języków obcych.  Dlatego ciężko było mi się potem przekonać do języków „żywych”, gdzie trzeba było prowadzić rozmowy z żywymi ludźmi. Stąd też moja wielka miłość do języków  zwanych  „martwymi”, mogłam ślęczeć nad tekstami bez konieczności konwersacji . Wielkim szacunkiem cieszyła się w naszym domu Księga Ksiąg, jako książka po prostu. Stąd też me umiłowanie „owczych” tematów.  Do którego dołożył dziadek swoje trzy grosze . I wszystko już wiecie.
Serdecznie pozdrawiam odwiedzających